piątek, 26 stycznia 2018

BULLET JOURNAL PLANER CZY NOTES?

BULLET JOURNAL PLANER CZY NOTES?


Planer czy notes? To pytanie wciąż wraca jak bumerang. Nurtuje ono nie tylko osoby, które dopiero zaczynają swoją przygodę z tą formą planowania czasu, ale i doświadczonych w boju starych bujowych wyjadaczy. Często prosicie mnie o radę, na którą z opcji się zdecydować a moja odpowiedź od pewnego czasu brzmi: JEDNO I DRUGIE! :)
W tym krótkim poście rozwinę nieco ten temat. Opowiem Wam, co skłoniło mnie do rozbicia mojego BuJo, na planer i notes, oraz podzielę się swoimi doświadczeniami. Udowodnię Wam, że system hybrydowy, to nie taki straszny diabeł, jakim mógłby się wydawać. Dowiecie się też, który z planerów dostępnych na rynku, uważam za ten jeden najlepszy i dlaczego.


BULLET JOURNAL SYSTEM HYBRYDOWY

To nic innego, jak rozbicie BuJo na notes oraz segregator. Co przeniesiemy do planera, a co pozostanie w zeszycie, zależy jedynie od nas. Nie obowiązują tutaj żadne zasady a jedyne wytyczne, którymi należy się kierować, to nasze potrzeby i wygoda planowania. Najczęściej jednak przenosimy strony niekalendarzowe, czyli tzw. kolekcje, do których zaliczamy wszelkie listy [np lista przeczytanych książek], trackery długoterminowe [np year in pixels], strony informacyjne [np lista kontaktów] i tak dalej i tak dalej. Sama wybrałam właśnie takie rozwiązanie. Przeniosłam wszystkie kolekcje długoterminowe, te pracochłonne oraz te, których zwyczajnie nie chciało mi się przepisywać z każdym nowym notesem. 



DLACZEGO ZDECYDOWAŁAM SIĘ NA HYBRYDĘ

Znacie już mój Bullet Journal doskonale, więc z pewnością nie umknęło Waszej uwadze jak bardzo lubię tworzyć kolekcje. Prawie zawsze są mocno rozbudowane, pełne rysunków i często zajmują nawet więcej niż 2 strony. Przy tak dużej liczbie stron niekalendarzowych, moje notesy zapisuję w tempie ekspresowym. Jak wiecie, nie stosuję tygodniówek, a jeśli już to raczej sporadycznie. Opieram swój BuJo głównie na dniówkach, które są w dodatku, z uwagi na ich pamiętnikowy wymiar, bardzo obszerne. Planując w taki sposób, Leuchtturm liczący 249 stron wystarczał mi maksymalnie na 4 miesiące. Nie zrozumcie mnie źle, ja niesamowicie lubię rozpisywać nowy notes, jednak wolałabym robić to nieco rzadziej, powiedzmy co pół roku. Przeszkadzało mi też to, że niektóre kolekcje wyszły mi tak fajnie, że chciałabym aby służyły mi dłużej, jednak nie było to możliwe, gdyż i tak musiałam je zrobić od nowa w każdym nowym notesie. Postanowiłam, że dam szansę hybrydzie i przeniosę wszystkie kolekcje długoterminowe oraz te szczególnie pracochłonne do plannera, w Leuchtturmie natomiast zostaną strony kalendarzowe i listy krótkoterminowe.


POSZUKIWANIA IDEALNEGO PLANERA

Kiedy już zdecydowałam, że chcę spróbować planowania z planerem pojawiło się pytanie, który z dostępnych na rynku powinnam wybrać? Plannery z Aliexpress skreśliłam na starcie. Jakiś czas temu zakupiłam 2 sztuki, jeden w rozmiarze a6 i drugi w rozmiarze a5. Ten mniejszy, często był noszony w torebce, gdyż pełnił latem funkcję planera wakacyjnego i zdecydowanie nie zdał egzaminu. Rozwaliło się magnetyczne zapięcie, więc niestety już się nie zamyka. Bardzo też się powycierał na brzegach i stracił na atrakcyjności. Co do jego brata w większym rozmiarze, okazał się on kompletnie niepraktyczny. Metalowe ringi, na które wpinamy kartki, są bardzo, bardzo maleńkie, więc wkład musiałby liczyć maksymalnie ok 100 kartek, aby się tam zmieścił, co mijałoby się z celem. W końcu zależało mi, aby upchnąć tam jak najwięcej. Muszę też wspomnieć o ich najbardziej uciążliwej wadzie, OKROPNIE ŚMIERDZĄ! I nie pomogło tutaj nawet wietrzenie ich na balkonie. :)

Nie chciałam też zamawiać plannerów z zagranicy. Po rozczarowaniu tymi z Chin, bałam się, że wydam dużo pieniędzy na coś, co będę musiała zwrócić na własny koszt, gdy nie spełni moich oczekiwań, lub co gorsza męczyć się ze sprzedażą. To wszystko nie byłoby niemożliwe ale z pewnością czasochłonne, a ja przecież chciałam zaczynać już teraz, natychmiast! :)

I tym sposobem moja uwaga skierowała się w stronę Polskiego producenta planerów jakim jest Projekt Planer. Zrobiłam spore rozeznanie w ich ofercie, podpytałam o opinie wśród znajomych, którzy posiadali planery z tej firmy i wiecie co? Nie otrzymałam ani jednej negatywnej! A to czarno na białym pokazało, że wysoka jakość tych produktów nie jest tylko obietnicą bez pokrycia.
Stałam się posiadaczką różowego planera w rozmiarze a5, w którym jestem zakochana od chwili rozpakowania paczki. Gwarantuję Wam, że nie znajdziecie planera lepiej wykonanego. Jeśli tak jak ja, cenicie sobie wysoką jakość produktów, z których korzystacie na co dzień, nie będziecie rozczarowani. Segregator przychodzi do nas zapakowany w ładny bawełniany woreczek, który chroni go przed zabrudzeniami. Proste i efektywne rozwiązanie, które bardzo mnie ucieszyło. Ringi są odpowiednio duże, wchodzi na nie całkiem pokaźny plik kartek. Zapięcie trzyma odpowiednio mocno. Szwy wykonane są bardzo starannie, nie ma żadnych wystających nitek, wszystko jest idealnie proste. I oczywiście nie ma mowy, o żadnym przykrym zapachu! :)
Na zachętę dodam jeszcze, że już lada moment dostępne będą w bardzo rozbudowanej gamie kolorystycznej, w której z pewnością każdy z Was znajdzie coś dla siebie. Polecam Wam też obserwować ich konto na Instagramie, dzięki temu nie przegapicie żadnej promocji.




CZY JESTEM ZADOWOLONA Z SYSTEMU HYBRYDOWEGO?

Zdecydowanie! Obecnie kompletnie nie potrafię zrozumieć, dlaczego wahałam się tak długo i nie wyobrażam już sobie pakować wszystkiego, co tylko chcę mieć zapisane, do jednego notesu!
Dzięki rozdzieleniu kolekcji i stron kalendarzowych, mam znacznie więcej miejsca, zarówno na te pierwsze, jak i te drugie, a przy tym mój obecny Leuchtturm z pewnością wystarczy mi na dłużej.
Jeśli pytacie mnie czy warto spróbować takiego rozwiązania, bez żadnych wątpliwości odpowiadam, że jak najbardziej, WARTO. Jeśli się Wam nie spodoba, nic nie stoi na przeszkodzie, aby powrócić do 'starego porządku' jednak jeszcze większa swoboda, jaką zapewnia nam system hybrydowy w Bullet Journalu, z pewnością przypadnie Wam do gustu i tak jak ja, nie będziecie chcieli z niego zrezygnować.

Pamiętajcie, Bullet Journal to system, który dopasowuje się do Was, NIGDY na odwrót! Kierujcie się swoimi potrzebami i nie zastanawiajcie się czy coś można, bo tutaj można WSZYSTKO!

Koniecznie napiszcie mi w komentarzach, czy zastanawiacie się nad opcją hybrydową, czy też już spróbowaliście. A może jednak wolicie mieć wszystko w jednym notesie? Z przyjemnością poczytam, jaką formę mają Wasze obecne BuJo. :)

Zachęcam Was też do obserwowania mnie na Instagramie, dzięki temu nie przegapicie żadnego postu. Znajdziecie tam jeszcze więcej inspiracji z mojego Bullet Journala, aktualizacje czytelnicze, nowości wydawnicze a nawet trochę prywaty :) Zapraszam Was serdecznie kobieta_z_pasja

Buziaki, Kobieta z Pasją.


piątek, 19 stycznia 2018

ROZKOSZ NIEUJARZMIONA-LARISSA IONE

 ROZKOSZ NIEUJARZMIONA-LARISSA IONE
Tytuł: Rozkosz Nieujarzmiona
Autor: Larissa Ione
Wydawnictwo: Papierowy Księżyc
Rok wydania: 2012
Ilość stron: 406
Cena katalogowa: 35,90 zł

W ślad za nim podążało niebezpieczeństwo... podążało, bo nie miało odwagi wejść mu w drogę.





Sięgacie czasem po książki z gatunku paranormal romance?
Obecnie zdarza mi się to rzadziej, niż te kilka (naście) lat temu, kiedy jako nastolatka wprost zachłysnęłam się historiami o wampirach, wilkołakach i innych demonach. Co tu kryć, dałam się porwać fali popularności sagi Zmierzch Stephenii Mayer i nim się obejrzałam, półki uginały się pod ciężarem wampirycznych romansów. Pamiętam, że nie byłam w tym szaleństwie odosobniona, większość moich rówieśniczek wpadło w sidła romantycznych i tajemniczych stworzeń nocy.
Dziś wydaje mi się, że niektórzy ukrywają fakt, że czytali podobne książki, co najmniej jakby był to powód do wstydu. Osobiście nie zamierzam ukrywać mojej sympatii do tego gatunku, choć mój gust literacki, na przestrzeni lat, które upłynęły, znacznie się zmienił i rozwinął. Przyznaję, że nadal chętnie podczytuję paranormalne romanse, więc i takich recenzji możecie się na moim blogu spodziewać.

Jakiś czas temu, w moje ręce trafiły książki z serii Daemonica, wydanej w Polsce przez wydawnictwo Papierowy Księżyc w 2012 roku. Dziś opowiem Wam o swoich wrażeniach po przeczytaniu pierwszej części.



Akcja powieści toczy się wokół szpitala, ale nie byle jakiego przybytku leczącego chorych, bowiem mowa o szpitalu dla demonów. Tayla jest człowiekiem i należy do organizacji zrzeszającej ludzkich wojowników. Aegis, bo tak nazywa się stowarzyszenie, dla którego pracuje,  bez reszty poświęcają się chronieniu świata ludzi przed złem i istotami nadprzyrodzonymi. Podczas wykonywania jednej z misji, zostaje poważnie ranna, a odpowiedzialny za to jest pragnący zabijać demon Cruentus. Ironia losu sprawia, że  nieprzytomna zabójczyni demonów, trafia wprost do ich podziemnego świata a jej życie leży w rękach pewnego piekielnie przystojnego przedstawiciela tego gatunku.


Jeśli zamek Draculi pieprzył się kiedyś z jakimś szpitalem, to ten budynek z pewnością był jego czarcim pomiotem.


Obecność zabójczyni Aegis w tajnym szpitalu budzi niemały niepokój. Podczas gdy wszyscy jednogłośnie sugerują, aby natychmiast się jej pozbyć, zanim odzyska przytomność i ściągnie na nich niebezpieczeństwo, Eidolon postanawia uleczyć Taylę. Choć zdrowy rozsądek podpowiada mu, aby natychmiast ją zabić, jego demoniczny instynkt, każe mu ją posiąść. Nie ma się co dziwić, w końcu jest Seminusem, demonem zaprogramowanym na zaspakajanie kobiet, który, zaczyna tracić nad sobą panowanie. Jakby człowiek należący do Aegis przebywający w jego szpitalu był niewystarczającym zmartwieniem, ostatnia faza przemiany zbliża się nieubłaganie.

Lepiej zabierz rękę, jeśli nie chcesz, żebym zatrzymał samochód i wziął cię na tym fotelu.


Już sam tytuł sugeruje nam, że powieść przepełniona jest erotyzmem. Jeśli sceny seksu nie napawają Cię przerażeniem a wręcz zacierasz rączki na to kiedy wreszcie się pojawią, zdecydowanie ta seria przypadnie Ci do gustu. Nie ma złudzeń, że to relacja Tayli i Eidolona napędza cała akcję, ich wzajemny pociąg, odmienność gatunków i nienawiść, jaką do siebie żywią. Nie od dziś wiadomo, że zakazany owoc smakuje najlepiej :) Autorka napisała te sceny w sposób mistrzowski, nic więc dziwnego, że Daemonica stała się międzynarodowym bestsellerem. Powieść ocieka seksem, pobudza wyobraźnię i zostawia apetyt na więcej.



W połączeniu z ostrym dowcipem otrzymujemy seksowną, zabawną powieść, od której, gwarantuję nie sposób się oderwać.

- a poza tym... rany, koleś. prędzej wepchnąłbym fiuta w nieżyjącego od miesiąca trupa. - mogę się założyć, że już to robiłeś. - to eliminuje konieczność przytulania się po seksie. 


Jedyne, do czego MUSZĘ się przyczepić, bo nie byłabym sobą, gdybym o tym nie wspomniała,  to okładka, która jest koszmarna. Nie mam pojęcia, dlaczego ktoś postanowił tak pokarać tę książkę taką szatą graficzną. Wygląda to niestety gorzej niż źle. Jednak, w myśl przysłowia mówiącego, że nie należy oceniać książki po okładce, przymknijcie oko na ten, okładkowy dramat i dajcie szansę treści.

Wdzięczna za wyspę pośrodku koszmarnego oceanu, w którym pływała, wtuliła się w jego objęcia i zastanawiała, jak długo jeszcze będzie stąpać po wodzie zanim utonie.


Książkę czytało się bardzo przyjemnie i uważam, że to obowiązkowa lektura dla wszystkich wielbicieli paranormal romance [tych ukrytych także :)]. Wypatrujcie niebawem recenzji drugiej części, Pragnienie wyzwolone, w której poznamy bliżej brata Eidolona, niepokornego Shade'a. :)

Buziaki, Kobieta z Pasją.

Za możliwość przeczytania książki, dziękuję Wydawnictwu Papierowy Księżyc. 

środa, 10 stycznia 2018

My little porno-Łukasz Wojnarowski

My little porno-Łukasz Wojnarowski
Prawda Cię wyzwoli, ale najpierw nieźle wkurzy.
                                                                    -John Maxwell 





Tytuł: My little porno
Autor: Łukasz Wojnarowski
Wydawnictwo: Novae Res
Rok wydania: 2017
Ilość stron: 232
Cena katalogowa: 29 zł


My little porno Łukasza Wojnarowskiego to książka nietuzinkowa ,już sam jej tytuł jest kontrowersyjny i wzbudza zainteresowanie.
Prześmiewcza okładka przykuła moją uwagę podczas przeglądania zdjęć na Instagramie. 
Zostawiłam komentarz, bo nie byłabym sobą, gdybym przeszła obok takiej pozycji obojętnie i zapisałam w telefonie zrzut ekranu z zamysłem wpisania jej na moją niekończącą się listę książek, które chcę przeczytać.
Wymieniłam kilka wiadomości z Łukaszem, autorem owej historii, i tak oto książka znalazła się w moich rękach.

Z tylnej okładki wprost krzyczy do nas następujące zdanie:
"Opowieść o tym, jak  jeden krótki SMS może odmienić życie." 

które w zestawieniu z tytułem i zabawną okładką mnie kupiło. Prawdę mówiąc nie wczytywałam się nawet szczególnie w komentarze, krążące na temat  tej pozycji  w sieci, co jest do mnie nie podobne, gdyż mam w zwyczaju robić porządny rekonesans zanim sięgnę po daną lekturę. W końcu nie ma nic gorszego niż rozczarować się książką, która wydawała się być bardzo obiecująca
W tym przypadku wiedziałam, że MUSZĘ  przeczytać My little porno.


Książka napisana jest w formie dziennika, mamy więc do czynienia z narracją pierwszoosobową. Główny bohater, Tomasz Domagalski, wciąga nas w wir swoich pędzących w szalonym tempie myśli. Pokazuje nam jak postrzegają go jego bliscy, jednocześnie pozwalając zajrzeć za wysoki mur, którym odgrodził swoje uczucia od świata zewnętrznego.

Cała historia ma swój początek w krótkim SMS-ie, którego treść to, ni mniej ni więcej: My little porno. Tajemniczy nadawca, ukryty za podpisem Em, nie pozwala jednak łatwo o sobie zapomnieć. Skłania mężczyznę do odbycia podróży w głąb swoich wewnętrznych fortyfikacji, w miejsca, do których nie chce wracać, które myślał, że już na zawsze pozostawił daleko za sobą.




"Życie jest nieprzerwaną walką, nad którą nigdy nie mamy i nie będziemy mieli kontroli. Myśląc, że jest inaczej, żyjemy jedynie w iluzji. Czasem pięknej, ale zawsze w iluzji."

Dokąd zaprowadzi go ta nierówna gra i jak wpłynie to na jego poczucie własnej tożsamości musicie przekonać się sami, sięgając po tę pełną sarkastycznego humoru książkę.

Nie oczekujcie romantycznych opisów miłości, pretendujących do kolejnej ckliwej komedii romantycznej, którymi kina torturują nas z okazji zbliżających się walentynek. Jeśli liczycie na wzniosłe opisy aktów miłosnych, to czeka Was ogromne rozczarowanie.

"Skurwysyn jakich mało. Szef wszystkich szefów.Podstarzały lowelas, który na widok każdej laski ślini się niczym prawiczek oglądający  pierwszego w życiu pornosa. Żadnej nie przepuści, to jeden z tych facetów, którzy ruchają wszystko, co się rusza,  byleby miało dziurę."

My little porno to brzydka książka, napisana językiem wulgarnym, miejscami bardzo sarkastycznym. Autor prowokuje, rozśmiesza i mimo wszystko skłania do chwili refleksji . Łukasz Wojnarowski  w swojej powieści przedstawia nam życie młodego człowieka, bez niepotrzebnego ubierania go w ładne opisy.

Książkę czyta się błyskawicznie, zdecydowanie jest to lektura na jeden wieczór z kieliszkiem ulubionego wina. Niewątpliwie jest to ten rodzaj powieści, która nie każdemu przypadnie do gustu. Zapewne sporo osób skreśli ją z uwagi na bezpośredni język, czy oczywistą prowokację.
Same dialogi mogłyby być lepsze. Miejscami nie wnoszą do historii zupełnie nic, czasami są przydługie i po prostu nudne. Mogłyby być też nieco bardziej autentyczne, gdyż zarówno na tle narracji, jak i stylu powieści  wypadają dość sztucznie.




Polecam jednak dać tej książce szansę. W mojej ocenie, My little porno to w gruncie rzeczy całkiem udany debiut literacki. I nie ukrywam, że chciałabym przeczytać kolejne książki tego autora.

Buziaki, Kobieta z Pasją.


Za możliwość przeczytania książki, dziękuję autorowi-Łukaszowi Wojnarowskiemu.
Copyright © 2016 Kobieta z pasją , Blogger